Kolejny trening, niestety ze spóźnieniem - złapałem gumę po drodze. Gdy dotarłem na miejsce zbiórki, grupy już nie było, ale okazało się, że spóźnił się też Walery (zadzwoniłem do niego, żeby zlokalizować grupę, a okazało się, że on też dopiero jedzie na miejsce). O dziwo - udało mi się znaleźć resztę, kiedy robili rozgrzewkę w okolicach kąpieliska Arkonka. Stwierdziłem jednak, że będę miły i wyjadę po Walerego, tak, żebyśmy razem mogli złapać resztę grupy (powiedzieli mi, gdzie mniej więcej będą jeździć). Skończyło się to tak, że przez resztę czasu szukaliśmy ich po Arkońskim, Osowie, Gubałówce itd ;) Cały czas 5 kroków za nimi. W końcu rozstaliśmy się z Walerym, w drodze powrotnej złapał mnie deszcz i wtedy spotkałem - również już wracających do domu - chłopaków z grupy ;]
W każdym razie 40km węższymi i szerszymi ścieżkami poleciało:)
Tym razem Puszcza Bukowa. I to po deszczu. Dużo błota i moje Kendy SBE naprawdę pokazały, że nie są stworzone do takich warunków. Każdy co bardziej stromy podjazd musiałem podchodzić, przy zjazdach miałem serce w przełyku, bo każde przyhamowanie kończyło się uślizgiem przedniego koła. W końcu pod sam koniec się doigrałem i zaliczyłem otb, lądując plecami na drzewie. Na szczęście plecak zamortyzował uderzenie i skończyło się na lekkim bólu żeber. Nawet bez siniaków :)
W każdym razie zapadła decyzja o kupnie bardziej terenowych opon (padło na komplet Schwalbe Nobby Nic).
Pod koniec tygodnia (bodaj w piątek nawet), zauważyłem, że mała grupka organizuje się na forum RS na wypad do podnośni statków w Niederfinow. A jako, że pogoda zapowiadała się ciekawie, a ja szukałem jakiegoś zajęcia na sobotę, postanowiłem (za ich przyzwoleniem) się pod nich podpiąć. I tak wyruszyliśmy z Gadem (prowodyrem wyprawy), Misiaczem, Sargathem, Monterem 61 i Lewym 89 spod tesco o 7 rano. Czułem się trochę nieswojo, porywając się na 200km trasy, ale w sumie nie miałem nic do stracenia - w najgorszym wypadku mogłem wymięknąć i podjechać na jakiś dworzec po drodze, żeby wrócić do domu pociągiem. Ruszyliśmy i jechało się całkiem przyjemnie, a tuż za granicą zrobiło się jeszcze lepiej. Wąskie, gładkie asfaltowe dróżki i malownicze, skromne, ale zadbane wioski uprzyjemniały pedałowanie. W Gartz zrobiliśmy pierwszy postój i dołączył do nas kolega Gryf, który startował (nomen omen) z Gryfina. Ruszyliśmy dalej trasą rowerową ciągnącą się malowniczymi rozlewiskami Odry, robiąc sobie przystanki co jakieś 30km, a to, żeby się posilić, a to, żeby dać odpocząć nogom. W końcu dotarliśmy do Niederfinow, gdzie zrobiliśmy sobie z dobre 2h przerwy (albo może i 3 nawet). Ja poszedłem zwiedzać podnośnię z Monterem i Sargathem, natomiast reszta wylegiwała się na ławkach. Potem jeszcze obowiązkowy bratwurst i mogliśmy ruszać dalej. Sargath chciał zwiedzić położony nieopodal klasztor. Dostaliśmy się tam skrótem prowadzącym przez las - MTB dawały radę, ale chłopaki na crossach mieli trochę gorzej. W klasztorze mieliśmy kolejne trzy kwadranse odpoczynku, podczas gdy Sargath, korzystając ze swego chłopięcego uroku, wszedł na teren klasztoru na bilet szkolny ;] W drodze powrotnej niestety zaczęły nadciągać z zachodu nieprzyjemnie wyglądające chmury (tak gdzieś w połowie drogi) i chłopaki wyrwali do przodu, dopingowani wizją atakującej nas ulewy. Jechali powyżej 30km/h, a ja już naprawdę nie miałem siły ich gonić, więc zostałem trochę z tyłu. Dalej za mną został jeszcze Gryf, który miał spadek kondycji, związany z niedawno przebytą grypą i Sargath, który go asekurował. W pewnym momencie chciałem dogonić prowadzących, ale jak już w końcu udało mi się do nich dojść, to osłabłem i znowu mi uciekli ;) Okazało się jednak, że słusznie uciekali, gdyż w pewnym momencie burza rzeczywiście nas złapała - zaczęło popadywać i zerwał się taki wiatr, że momentami było naprawdę ciężko pozostać na drodze. Grupa poczekała na wszystkich w drewnianej altance, gdzie mogliśmy się ubrać w kto co miał i pojechać dalej. Zrobiło się ciemno, zimno i mokro, temperatura w przeciągu 20 minut spadła o jakieś 15 stopni. Każdy chciał już jak najszybciej dotrzeć do domu, więc grupa się trochę rozciągnęła, a gdy dotarliśmy do rogatek Szczecina, nikt się nie bawił w przesadne uprzejmości i za pożegnanie starczało krótkie "cześć". Każdy rozjechał się swoją stronę i ja też jechałem w kierunku domu tak szybko, jak pozwalały mi zmęczone i przemarznięte mięśnie. Po powrocie do domu 15 minut gorącego prysznica. Jak tam wszedłem, to nie mogłem się zmusić do wyjścia. A przez ów kwadrans wizję ciepłego łóżka zdążyła przesłonić wizja ciepłego jedzenia, więc zaserwowałem sobie jeszcze pizzę (w zestawie z dobrym winkiem) i dopiero udałem się na zasłużony kilkunastogodzinny odpoczynek.
Mój pierwszy trening, organizowany przez Polska na Rowery. Bardzo przyjemnie, pierwszy raz jeździłem większą grupą w terenie. Doszedłem dzięki temu do ciekawej dla mnie konkluzji - ważne jest, by jechać z przodu grupy. Z tyłu jest tak niesamowita kurzawa, że w zębach trzeszczy jeszcze następnego dnia, a po dotarciu do domu i spojrzeniu w lustro, wybuchnąłem śmiechem - wyglądałem jak górnik po szychcie :]
Jak się na fermę pojechało rowerem, to głupio by było wracać pociągiem. W piątek było piwko i grill po jeździe, w sobotę też jakieś piwko, ale już delikatnie, żeby nie być zmęczonym w dzień powrotu. No i właśnie w niedzielę przyszedł czas na trasę powrotną. Niestety pogoda była już trochę gorsza - było chłodniej i przez większość trasy pod wiatr. Do tego stopnia, że momentami krzyczałem z frustracji, walcząc z żywiołem i jadąc z dużym wysiłkiem całe 15km/h. Przed Stargardem źle skręciłem i wyjechałem gdzieś na jego obrzeżach, zamiast w centrum, ale jakoś udało mi się połapać gdzie jestem i wrócić na trasę. Dodatkowo, kiedy próbowałem się odnaleźć, załapał mnie deszcz z wielkiej, złowrogo wyglądającej ciemnoszarej chmury. Na szczęście chmurka tylko postraszyła i większość opadu przeszła bokiem. Nauczony doświadczeniem sprzed dwóch dni, postanowiłem nie jechać tą jednojezdniową częścią trasy zaraz za Stargardem i tym razem pojechać przez Niedźwiedź - na mapie wyglądało to całkiem przyjemnie. Czyli za Stargardem Kobylanka i tam skręt w prawo, wiaduktem na północ od trasy Stargard-Szczecin. Wszystko było świetnie, po drodze jakieś całkiem ładne polskie wioski, droga całkiem równa i przyjemna. Aż do Niedźwiedzia. Za Niedźwiedziem, jak to mówią "there be dragons"... Droga z mapy, okazała się polną dróżką przez las, z około trzydziestocentymetrową warstwą drobnego, luźnego piachu. No nie dało się po tym jechać ni cholery. I tak przez ładnych kilka kilometrów. Po pierwszych trzech szlag mnie trafił i zsiadłem z roweru. Prowadziłem go aż do miejsca, gdzie podłoże było względnie ubite, lub gdzie dało się jechać bokiem po jakiejś trawie. No niestety ta część była bardzo nieprzyjemna i męcząca - więcej tamtędy nie ma co się wybierać ;) Po dostaniu się na asfalt, poszło już z górki i dojechałem do domu bez dalszych przygód.