Wpisy archiwalne w kategorii

Turystycznie

Dystans całkowity:528.00 km (w terenie 10.00 km; 1.89%)
Czas w ruchu:21:52
Średnia prędkość:24.15 km/h
Maksymalna prędkość:54.00 km/h
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:132.00 km i 5h 28m
Więcej statystyk

Szczecin - Brzózki - Szczecin

Sobota, 25 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Rodzice wybrali się na weekend do ośrodku w Brzózkach, a ja postanowiłem ich odwiedzić.
Ot, zwykła przejażdżka, niecałe 2h w jedną stronę, potem odpoczynek przy herbatce, kanapeczka przed drogą powrotną i heja do domu.
Tak, na zabicie sobotniej nudy ;]

Torgelow wtem!

Środa, 22 czerwca 2011 · Komentarze(1)
Całkiem ciekawa wycieczka z grupą z forum RS. W środę zawitałem w hormonie, by razem ze znajomymi pożegnać wylatującą z powrotem do Irlandii Rudą. No i jak to się zwykle składa przy takich okazjach - wieczór przedłużył się do wczesnego poranka i było ogólnie wesoło. Z tym, że w lokalu spotkałem Lewego, który stwierdził, że jutro rano jest wyjazd do Torgelow i żebym nie marudził i jechał z nimi.
Przyznam, że byłem dość sceptycznie nastawiony do tego pomysłu z początku, wszak wieczór był już dość późny i powoli przechodził w poranek, a ja jeszcze bym musiał wrócić do domu, ogarnąć się, zmienić opony w giancie i dotrzeć na czas na miejsce zbiórki. Ale czego to się w wojski nie robiło ;] Poszedłem do domu, zjadłem jakieś lodówkowe resztki na śniadanie, wziąłem długi chłodny prysznic, przebrałem się i poszedłem majstrować przy rowerze. Na zbiórkę spóźniłem się tylko 30 minut ;]
Wprawdzie grupa nie czekała, ale zaczekał Lewy z Benjim. Dołączyłem do nich i zaczęliśmy pościg głównej grupy. Nie cisnęliśmy zbytnio, bo miał do nas dołączyć jeszcze jeden spóźnialski i tempo wkręciliśmy dopiero, gdy do nas dotarł.
Do peletonu doszliśmy dopiero na postoju, po jakiś 45km.
Chwilę odpoczęliśmy i popędziliśmy dalej. Tu zacząłem odczuwać pierwsze dotkliwe objawy głodu, bo śniadanie jakie zdążyłem zjeść, było naprawdę symboliczne...
W końcu dotarliśmy turystycznym tempem do skansenu w Torgelow, który okazał się być naszym celem podróży (o tym nawet nie wiedziałem wcześniej, gdyż podróż była pełnym spontanem i nawet nie zdążyłem pobieżnie przejrzeć wątku na forum, dotyczącego trasy, czy też ogólnych jej założeń). Tam część wybrała się zwiedzać rekonstrukcję starej osady, pozostali zaś odpoczywali na zielonej trawce. Ja postanowiłem wykorzystać chwilę wolnego i wybrałem się do baru, który minęliśmy z 3km wcześniej. Tam w końcu mogłem usiąść, zrelaksować się i za ostatnie niemieckie klepaki zafundować sobie w towarzystwie germańskich dziadków butelkę zimnego piwka i okazałego bratwursta z senfem :] Palce lizać :]
Ładnie podziękowałem, sprzątnąłem po sobie i wróciłem do grupy, która powoli zbierała się do drogi.
Wyruszyliśmy, ale po drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep (co poniektórzy chcieli przywieść jakieś trofea) i zasiedliśmy w parku na jeszcze chwilę odpoczynku (i konsumpcję części trofeów ;] ).
Potem przyszedł czas na drogę powrotną. Ruszyliśmy dość ospale, grupa jakoś się rozciągnęła dziwnie (a nadmienię tu, że była dość spora - około 15-17 rowerów). Zrobiliśmy w takim zaspanym tempie jakieś 20km i wtedy postanowiłem trochę się rozruszać. Oderwałem się od reszty i wyrwałem do przodu, by się trochę zmęczyć, wypalić nadmiarową energię, której przypływ nagle poczułem i potem poczekać na grupę w jakimś zacienionym miejscu, uzupełniając płyny. Rozpędziłem się tak ponad 30km/h i takie tempo sobie trzymałem. Ot, żeby na liczniku była trójka z przodu. Obejrzałem się za siebie raz i drugi - pusto, peleton daleko za zakrętem. Nie zwalniałem jednak, bo jechało się dobrze, a poczekać dłużej zawsze można. Jakież było moje zdziwienie, kiedy się okazało przy trzecim obejrzeniu się za siebie, że na kole siedzi mi jeden z naszych :D
Potem dołączyło kolejnych trzech i tak w piątkę, zmieniając się, pracowaliśmy grupowo i cisnęliśmy równym tempem >30 aż do samej granicy. A to było jakieś 40km dobre. Zmachałem się okrutnie, ale jazda dała naprawdę dużo satysfakcji :) Przy granicy postanowiliśmy zrobić postój i poczekać na resztę wycieczki - w końcu wyjechaliśmy razem (no, prawie;) ), to wypadałoby też razem wrócić. Peleton dotarł do nas po 28 minutach ;)
Odpoczęliśmy jeszcze trochę i ruszyliśmy dalej do Szczecina. Cały czas w tempie >30, jednak grupa powoli się wykruszała i z piątki zrobiła się szybko czwórka, potem odpadli Benji z Lewym, a zaraz po nich ja. Kolega prowadzący skutecznie nas wszystkich zajeździł ;]
Już spokojniejszym tempem dojechaliśmy do głębokiego i tam - po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia z Gruppenfuehrerem Melanżu - porozjeżdżaliśmy się każdy w swoją stronę.

Wypad zaliczyłem do udanych, szczególnie dynamiczną końcówkę. A ta, w połączeniu z brakiem snu noc wcześniej, zaowocowała kilkunastogodzinnym odsypianiem :)

Sternfahrt indywidualnie

Niedziela, 5 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Jakoś nie mogłem się na ten nieszczęsny Sternfahrt zebrać, jakieś grupy wyjeżdżały z rana pociągami, inne jeszcze w nocy ze Szczecina... a w końcu Falli stwierdził, żebym się zabierał z jego brygadą i że startują jakoś o 7. Okazało się, że brygada, to chłopaki z gońca i do tego, że jadą szosówkami, więc od razu stwierdziłem, że nie ma mowy, bo wiadomo, że za nimi nie nadążę. Ale okazało się, że w peletonie ma też zawitać pewna młoda dama i dzięki temu nie byłbym najsłabszym ogniwem. Wierząc takim zapewnieniom, postanowiłem podpiąć się do grupy.
Oczywiście zaspałem... ale, jak się okazało, oni też mieli lekki poślizg, więc gdy wyjeżdżałem z domu, grupa dopiero zbliżała się do granicy. Miałem do nich zadzwonić z przejścia i wtedy mieliśmy ocenić, jak daleko są. Gdy zadzwoniłem, okazało się, że już nieźle pognali... ale! Ale Esterka (owa młoda cyklistka), nie wytrzymała tempa i wraca w moją stronę, z zamiarem dojazdu do Dickes Be pociągiem. Poczekałem na nią i pojechaliśmy razem na dworzec, po drodze zaopatrując się w prowizoryczny prowiant i zapasy płynów. Dotarliśmy w sam raz na pociąg i - z pewnymi przygodami - dotarliśmy do Berlina. No a tam, okazało się, że chłopaki są jeszcze daleeeeko, daleeeeko, więc mieliśmy czas wolny i zaczęliśmy szukać owego Sternfahrtu. Tu się przyznam, że pojechaliśmy tam zupełnie nieprzygotowani i nie znaliśmy godzin, ani trasy przejazdu imprezy ;] Pojechaliśmy pod Siegeseule i tam próbowaliśmy nadaremnie zaczerpnąć jakichś informacji od policjantów. W końcu stwierdziliśmy, że wyjedziemy naprzeciw chłopakom, do rogatek Berlina. Tam - zdzwoniwszy się z nimi - okazało się, że ciągle daleko im do niemieckiej stolicy. Przyszedł więc czas na piwko i wylegiwanie się na trawce ;]
W końcu jednak grupa gońca dotarła do miasta, znaleźliśmy ich i postanowiliśmy razem poszukać imprezy. Okazało się, że rozminęliśmy się z nią zupełnie, więc skleciliśmy naprędce nowy plan - jeżdżenie po Berlinie czysto turystycznie i dla zabawy, zatrzymując się co jakiś czas to na piwko, to na kebaba, to cyknąć fotkę przy pomniku ;) Było miło i beztrosko - szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę podejście niemieckich kierowców do rowerzystów. No sielanka po prostu :) Pogoda też dopisywała - było słonecznie, a sporadyczne opady deszczu zdarzały się tylko i wyłącznie, jak akurat wchodziliśmy po coś do sklepów :]

Pojeździliśmy, popiwkowaliśmy, pośmialiśmy się, aż w końcu przyszedł czas na podróż na Hauptbahnhof, by złapać pociąg powrotny. Wypad na granicę i późniejsze harce po Berlinie natrzaskały w sumie jakieś 90km z hakiem. Z bardzo miłym hakiem - już jest postanowione, że akcję powtórzymy :)

Niederfinow na doczepkę.

Sobota, 14 maja 2011 · Komentarze(0)
Pod koniec tygodnia (bodaj w piątek nawet), zauważyłem, że mała grupka organizuje się na forum RS na wypad do podnośni statków w Niederfinow. A jako, że pogoda zapowiadała się ciekawie, a ja szukałem jakiegoś zajęcia na sobotę, postanowiłem (za ich przyzwoleniem) się pod nich podpiąć. I tak wyruszyliśmy z Gadem (prowodyrem wyprawy), Misiaczem, Sargathem, Monterem 61 i Lewym 89 spod tesco o 7 rano.
Czułem się trochę nieswojo, porywając się na 200km trasy, ale w sumie nie miałem nic do stracenia - w najgorszym wypadku mogłem wymięknąć i podjechać na jakiś dworzec po drodze, żeby wrócić do domu pociągiem.
Ruszyliśmy i jechało się całkiem przyjemnie, a tuż za granicą zrobiło się jeszcze lepiej. Wąskie, gładkie asfaltowe dróżki i malownicze, skromne, ale zadbane wioski uprzyjemniały pedałowanie. W Gartz zrobiliśmy pierwszy postój i dołączył do nas kolega Gryf, który startował (nomen omen) z Gryfina. Ruszyliśmy dalej trasą rowerową ciągnącą się malowniczymi rozlewiskami Odry, robiąc sobie przystanki co jakieś 30km, a to, żeby się posilić, a to, żeby dać odpocząć nogom. W końcu dotarliśmy do Niederfinow, gdzie zrobiliśmy sobie z dobre 2h przerwy (albo może i 3 nawet). Ja poszedłem zwiedzać podnośnię z Monterem i Sargathem, natomiast reszta wylegiwała się na ławkach. Potem jeszcze obowiązkowy bratwurst i mogliśmy ruszać dalej. Sargath chciał zwiedzić położony nieopodal klasztor. Dostaliśmy się tam skrótem prowadzącym przez las - MTB dawały radę, ale chłopaki na crossach mieli trochę gorzej. W klasztorze mieliśmy kolejne trzy kwadranse odpoczynku, podczas gdy Sargath, korzystając ze swego chłopięcego uroku, wszedł na teren klasztoru na bilet szkolny ;]
W drodze powrotnej niestety zaczęły nadciągać z zachodu nieprzyjemnie wyglądające chmury (tak gdzieś w połowie drogi) i chłopaki wyrwali do przodu, dopingowani wizją atakującej nas ulewy. Jechali powyżej 30km/h, a ja już naprawdę nie miałem siły ich gonić, więc zostałem trochę z tyłu. Dalej za mną został jeszcze Gryf, który miał spadek kondycji, związany z niedawno przebytą grypą i Sargath, który go asekurował. W pewnym momencie chciałem dogonić prowadzących, ale jak już w końcu udało mi się do nich dojść, to osłabłem i znowu mi uciekli ;)
Okazało się jednak, że słusznie uciekali, gdyż w pewnym momencie burza rzeczywiście nas złapała - zaczęło popadywać i zerwał się taki wiatr, że momentami było naprawdę ciężko pozostać na drodze. Grupa poczekała na wszystkich w drewnianej altance, gdzie mogliśmy się ubrać w kto co miał i pojechać dalej. Zrobiło się ciemno, zimno i mokro, temperatura w przeciągu 20 minut spadła o jakieś 15 stopni. Każdy chciał już jak najszybciej dotrzeć do domu, więc grupa się trochę rozciągnęła, a gdy dotarliśmy do rogatek Szczecina, nikt się nie bawił w przesadne uprzejmości i za pożegnanie starczało krótkie "cześć". Każdy rozjechał się swoją stronę i ja też jechałem w kierunku domu tak szybko, jak pozwalały mi zmęczone i przemarznięte mięśnie.
Po powrocie do domu 15 minut gorącego prysznica. Jak tam wszedłem, to nie mogłem się zmusić do wyjścia. A przez ów kwadrans wizję ciepłego łóżka zdążyła przesłonić wizja ciepłego jedzenia, więc zaserwowałem sobie jeszcze pizzę (w zestawie z dobrym winkiem) i dopiero udałem się na zasłużony kilkunastogodzinny odpoczynek.