Rodzice wybrali się na weekend do ośrodku w Brzózkach, a ja postanowiłem ich odwiedzić. Ot, zwykła przejażdżka, niecałe 2h w jedną stronę, potem odpoczynek przy herbatce, kanapeczka przed drogą powrotną i heja do domu. Tak, na zabicie sobotniej nudy ;]
Całkiem ciekawa wycieczka z grupą z forum RS. W środę zawitałem w hormonie, by razem ze znajomymi pożegnać wylatującą z powrotem do Irlandii Rudą. No i jak to się zwykle składa przy takich okazjach - wieczór przedłużył się do wczesnego poranka i było ogólnie wesoło. Z tym, że w lokalu spotkałem Lewego, który stwierdził, że jutro rano jest wyjazd do Torgelow i żebym nie marudził i jechał z nimi. Przyznam, że byłem dość sceptycznie nastawiony do tego pomysłu z początku, wszak wieczór był już dość późny i powoli przechodził w poranek, a ja jeszcze bym musiał wrócić do domu, ogarnąć się, zmienić opony w giancie i dotrzeć na czas na miejsce zbiórki. Ale czego to się w wojski nie robiło ;] Poszedłem do domu, zjadłem jakieś lodówkowe resztki na śniadanie, wziąłem długi chłodny prysznic, przebrałem się i poszedłem majstrować przy rowerze. Na zbiórkę spóźniłem się tylko 30 minut ;] Wprawdzie grupa nie czekała, ale zaczekał Lewy z Benjim. Dołączyłem do nich i zaczęliśmy pościg głównej grupy. Nie cisnęliśmy zbytnio, bo miał do nas dołączyć jeszcze jeden spóźnialski i tempo wkręciliśmy dopiero, gdy do nas dotarł. Do peletonu doszliśmy dopiero na postoju, po jakiś 45km. Chwilę odpoczęliśmy i popędziliśmy dalej. Tu zacząłem odczuwać pierwsze dotkliwe objawy głodu, bo śniadanie jakie zdążyłem zjeść, było naprawdę symboliczne... W końcu dotarliśmy turystycznym tempem do skansenu w Torgelow, który okazał się być naszym celem podróży (o tym nawet nie wiedziałem wcześniej, gdyż podróż była pełnym spontanem i nawet nie zdążyłem pobieżnie przejrzeć wątku na forum, dotyczącego trasy, czy też ogólnych jej założeń). Tam część wybrała się zwiedzać rekonstrukcję starej osady, pozostali zaś odpoczywali na zielonej trawce. Ja postanowiłem wykorzystać chwilę wolnego i wybrałem się do baru, który minęliśmy z 3km wcześniej. Tam w końcu mogłem usiąść, zrelaksować się i za ostatnie niemieckie klepaki zafundować sobie w towarzystwie germańskich dziadków butelkę zimnego piwka i okazałego bratwursta z senfem :] Palce lizać :] Ładnie podziękowałem, sprzątnąłem po sobie i wróciłem do grupy, która powoli zbierała się do drogi. Wyruszyliśmy, ale po drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep (co poniektórzy chcieli przywieść jakieś trofea) i zasiedliśmy w parku na jeszcze chwilę odpoczynku (i konsumpcję części trofeów ;] ). Potem przyszedł czas na drogę powrotną. Ruszyliśmy dość ospale, grupa jakoś się rozciągnęła dziwnie (a nadmienię tu, że była dość spora - około 15-17 rowerów). Zrobiliśmy w takim zaspanym tempie jakieś 20km i wtedy postanowiłem trochę się rozruszać. Oderwałem się od reszty i wyrwałem do przodu, by się trochę zmęczyć, wypalić nadmiarową energię, której przypływ nagle poczułem i potem poczekać na grupę w jakimś zacienionym miejscu, uzupełniając płyny. Rozpędziłem się tak ponad 30km/h i takie tempo sobie trzymałem. Ot, żeby na liczniku była trójka z przodu. Obejrzałem się za siebie raz i drugi - pusto, peleton daleko za zakrętem. Nie zwalniałem jednak, bo jechało się dobrze, a poczekać dłużej zawsze można. Jakież było moje zdziwienie, kiedy się okazało przy trzecim obejrzeniu się za siebie, że na kole siedzi mi jeden z naszych :D Potem dołączyło kolejnych trzech i tak w piątkę, zmieniając się, pracowaliśmy grupowo i cisnęliśmy równym tempem >30 aż do samej granicy. A to było jakieś 40km dobre. Zmachałem się okrutnie, ale jazda dała naprawdę dużo satysfakcji :) Przy granicy postanowiliśmy zrobić postój i poczekać na resztę wycieczki - w końcu wyjechaliśmy razem (no, prawie;) ), to wypadałoby też razem wrócić. Peleton dotarł do nas po 28 minutach ;) Odpoczęliśmy jeszcze trochę i ruszyliśmy dalej do Szczecina. Cały czas w tempie >30, jednak grupa powoli się wykruszała i z piątki zrobiła się szybko czwórka, potem odpadli Benji z Lewym, a zaraz po nich ja. Kolega prowadzący skutecznie nas wszystkich zajeździł ;] Już spokojniejszym tempem dojechaliśmy do głębokiego i tam - po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia z Gruppenfuehrerem Melanżu - porozjeżdżaliśmy się każdy w swoją stronę.
Wypad zaliczyłem do udanych, szczególnie dynamiczną końcówkę. A ta, w połączeniu z brakiem snu noc wcześniej, zaowocowała kilkunastogodzinnym odsypianiem :)
Tym razem Paweł Steinke miał wolne, więc wypad miał się odbyć na zasadzie "samoorganizacji". Na takich warunkach chętnych znalazło się aż... trzech, włączając w to mnie. Ale pojeździć i tak sobie pojeździliśmy, pojechaliśmy na wieżę Bismarcka, kilka fajnych podjazdów, kilka krętych, wąskich, śliskich ścieżek - było całkiem interesująco.
Bukowa, ogólnie przyjemna jazda, fajna pogoda, ale trochę mokro i na niektórych podjazdach naprawdę sporo błota. Kendy SBE jeszcze jakoś dawały radę (nie miały wyjścia), Schwalbiaki dopiero w drodze.
W każdym razie było bardzo męcząco i przyjemnie, czyli tak jak powinno być.
Jakoś nie mogłem się na ten nieszczęsny Sternfahrt zebrać, jakieś grupy wyjeżdżały z rana pociągami, inne jeszcze w nocy ze Szczecina... a w końcu Falli stwierdził, żebym się zabierał z jego brygadą i że startują jakoś o 7. Okazało się, że brygada, to chłopaki z gońca i do tego, że jadą szosówkami, więc od razu stwierdziłem, że nie ma mowy, bo wiadomo, że za nimi nie nadążę. Ale okazało się, że w peletonie ma też zawitać pewna młoda dama i dzięki temu nie byłbym najsłabszym ogniwem. Wierząc takim zapewnieniom, postanowiłem podpiąć się do grupy. Oczywiście zaspałem... ale, jak się okazało, oni też mieli lekki poślizg, więc gdy wyjeżdżałem z domu, grupa dopiero zbliżała się do granicy. Miałem do nich zadzwonić z przejścia i wtedy mieliśmy ocenić, jak daleko są. Gdy zadzwoniłem, okazało się, że już nieźle pognali... ale! Ale Esterka (owa młoda cyklistka), nie wytrzymała tempa i wraca w moją stronę, z zamiarem dojazdu do Dickes Be pociągiem. Poczekałem na nią i pojechaliśmy razem na dworzec, po drodze zaopatrując się w prowizoryczny prowiant i zapasy płynów. Dotarliśmy w sam raz na pociąg i - z pewnymi przygodami - dotarliśmy do Berlina. No a tam, okazało się, że chłopaki są jeszcze daleeeeko, daleeeeko, więc mieliśmy czas wolny i zaczęliśmy szukać owego Sternfahrtu. Tu się przyznam, że pojechaliśmy tam zupełnie nieprzygotowani i nie znaliśmy godzin, ani trasy przejazdu imprezy ;] Pojechaliśmy pod Siegeseule i tam próbowaliśmy nadaremnie zaczerpnąć jakichś informacji od policjantów. W końcu stwierdziliśmy, że wyjedziemy naprzeciw chłopakom, do rogatek Berlina. Tam - zdzwoniwszy się z nimi - okazało się, że ciągle daleko im do niemieckiej stolicy. Przyszedł więc czas na piwko i wylegiwanie się na trawce ;] W końcu jednak grupa gońca dotarła do miasta, znaleźliśmy ich i postanowiliśmy razem poszukać imprezy. Okazało się, że rozminęliśmy się z nią zupełnie, więc skleciliśmy naprędce nowy plan - jeżdżenie po Berlinie czysto turystycznie i dla zabawy, zatrzymując się co jakiś czas to na piwko, to na kebaba, to cyknąć fotkę przy pomniku ;) Było miło i beztrosko - szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę podejście niemieckich kierowców do rowerzystów. No sielanka po prostu :) Pogoda też dopisywała - było słonecznie, a sporadyczne opady deszczu zdarzały się tylko i wyłącznie, jak akurat wchodziliśmy po coś do sklepów :]
Pojeździliśmy, popiwkowaliśmy, pośmialiśmy się, aż w końcu przyszedł czas na podróż na Hauptbahnhof, by złapać pociąg powrotny. Wypad na granicę i późniejsze harce po Berlinie natrzaskały w sumie jakieś 90km z hakiem. Z bardzo miłym hakiem - już jest postanowione, że akcję powtórzymy :)